Część druga: Migoczący płomień

014 | 015 | 016 | 017 | 018 | 019 | 020 | 021 | 022 | 023 | 024 | 025

Rozdział XXII - Kamyczki

  Tenks rozsiadł się wygodnie na kapsułkowym fotelu, który wyszabrowali trzy dni wcześniej z jakiegoś opuszczonego domu i nalał sobie pół szklanki saiyańskiej wódki. Ten trunek jakoś wyjątkowo trafił w jego gust.
  - Berserkerzy, tacy jak nasz przyjaciel - wskazał Zolla zanurzonego w wypełniającym komorę regeneracyjną, bulgoczącym wesoło leczniczym płynie - przemieniają się w zwierzęce formy, które pozwalają im wykorzystać w stu procentach moc drzemiącą w organizmie. To znacznie skuteczniejsze niż przemiana w Super-Saiyana, nawet trzeciego stopnia.
  - Nawet jeśli, to wygląda się wtedy jak wielka mucha. Żadna moc nie jest warta takiej ceny.
  - To nie musi być mucha. Nie na każdej planecie są muchy. Forma zwierzęca reprezentuje indywidualne cechy psychofizyczne. Ten, którego poznałem do tej pory zmieniał się w dzikiego kota.
  - Co to jest kot?
  - U was ich nie ma? Dziwne, wydawało mi się, że...
  - Dobra, dobra - przerwał młodszy Saiyan. - Po cholerę mi to wszystko mówisz?
  - Raz w życiu, berserker może "zarazić" swoim darem kogoś innego - wyjaśnił Tenks, z błyskiem w oku. Upił trochę ze szklanki nim kontynuował. - Zmuszę Zolla, żeby przekazał go tobie.
  - Uchlałeś się? Po cholerę mi to?
  - Moc berserkera uczyni cię znacznie silniejszym.
  - Spieprzaj! - warknął Dashir. - Nie chcę się stawać silniejszy! A już na pewno nie kosztem przemiany w żrącego gówno owada!
  - Wiesz co, jesteś parodią Saiyana - stwierdził fuzjowiec krytycznie, po czym dodał uspakajająco: - To raczej nie będzie owad.
  - Tak tak, indywidualne cechy, jeszcze lepiej... - mruknął tamten, drżąc na myśl o tym jakie zwierzę mogłoby odzwierciedlać jego charakter. - Nie zgadzam się.
  - Nie masz wyboru - uświadomił go srebrnowłosy, dopijając resztę alkoholu. - Zresztą, co ci szkodzi?
  - Po co mi to? Powtarzam, nie chcę się stawać silniejszy! Dlaczego sam nie weźmiesz tej mocy?
  - Nie mogę. Z kilku powodów. Poza tym, mnie by niewiele dała. Ciebie wzmocni znacząco.
  - Tym gorzej! - denerwował się młodszy Saiyan. - I tak już jestem zbyt potężny. Silniejsi przyciągają kłopoty, a ja wolę mieć spokój.
  - Spokoju nie zaznasz, niezależnie od tego, czy mnie posłuchasz, czy nie.
  - Co chcesz przez to powiedzieć?
  - Wkrótce wszechświat stanie na krawędzi zagłady - stwierdził fuzjowiec beznamiętnie. - Przypuszczam, że z mojej winy, przynajmniej częściowo. Raczej nie da się tego już odwrócić, można co najwyżej próbować się przygotować.
  - O czym ty do cholery mówisz?!
  Tenks spojrzał na niego wzrokiem tak dzikim, że zdolnym chyba roztapiać metal. Jednocześnie przestał tłumić swą moc - atmosfera zgęstniała potwornie, Dashir momentalnie się spocił i zamilkł.
  Nic równie dobrze nie przykuwa uwagi, jak uświadomienie sobie, że rozmówca może cię rozgnieść jednym palcem.
  - Mówię o rzeczach, których nie masz szans zrozumieć. Wkrótce we wszechświecie rozegra się konflikt pomiędzy potęgami tak wielkimi, że nawet ja nie będę w stanie się z nimi mierzyć. Skąd to wiem? Nie mam pojęcia... To przypływa i odpływa. Co dzień uświadamiam sobie, że zapomniałem coś istotnego, co mogłoby zmienić decyzje, które podejmuję. Co dzień też przypominam sobie coś, co te decyzje zmienia. - Roześmiał się nerwowo. - Chciałem wiedzy, która pozwoli dokonać niemożliwego i otrzymałem ją. Aż za dużo... - Ton wypowiedzi zmienił się i brzmiał teraz jakby półsaiyan myślał na głos. - Ta planeta jest bramą. Jedną z bram... Do Rdzenia... On musi dotrzeć do Rdzenia. Ale nie może, bo ma to w głowie. Paradoks! - Znów się zaśmiał. - Trzeba go zabić, ale nie może zginąć. A Gehenna... Gehenna... - Nagle poczuł jakby wewnątrz czaszki eksplodowała mu wielka Kamehameha. Jęknął głośno i złapał się za głowę, a po chwili osunął z fotela na podłogę.
  - Tenks! Wszystko w porządku?
  - W porządku. - Fuzjowiec powstrzymał go gestem i powoli się podniósł. Głos miał słaby. - Od czasu, gdy byłem na tej planecie nic nie jest takie samo - powiedział znów bardziej do siebie niż do Dashira. Mówił cicho, z pochyloną głową, masując skroń sprawną dłonią. - Jest w jakiś sposób kluczowa. Nie... Gehenna jest kluczowa... ale nie planeta. To coś więcej... Labirynt... Tam jest labirynt!
  - Nie rozumiem ani słowa z tego co mówisz.
  - Ha-ha! - krzyknął srebrnowłosy, prostując się szybko. - Nie przejmuj się, ja też - stwierdził pogodnie. Wyglądało, jakby ból głowy minął tak szybko jak się pojawił. - Eee... o czym właściwie mówiłem?
  - O jakimś labiryncie.
  - Tak? - zdziwił się Tenks. - A dałbym głowę, że o berserkerach.
  - Też - powiedział ugodowo Dashir. - Więc, wyjaśnij mi, po co właściwie mam się stać berserkerem, skoro z zagrożeniem, które nadchodzi nie możesz wygrać? Nie stanę się przecież silniejszy od ciebie.
  - Nie, ale to sprawi, że będziesz skuteczniejszym kamyczkiem.
  - Mógłbyś zacząć mówić normalnie?
  - Nie, ale wytłumaczę. Będziesz jak mały kamyczek podniesiony na drodze. Teoretycznie bez znaczenia, ale w rzeczywistości, wrzucony w odpowiednim momencie w tryby machiny, w znaczącym stopniu zakłócisz jej działanie. Możesz też to interpretować jako kamyczek, który zrzucony ze szczytu góry, może w końcowym rozrachunku okazać się prawdziwą lawiną.
  - Jakoś tego nie widzę.
  - Nie musisz nic widzieć. Wystarczy, że nie będziesz się opierał.
  - A jeśli będę?
  - Zabiję cię.
  - Więc nie będę - młody Saiyan wykazał się rozsądkiem.
  - Czyli pozostaje czekać aż Zoll się obudzi, by mógł przekazać ci dar.
  - Mówiłeś, że to działa raz w życiu, tak?
  - Tak.
  - Skąd wiesz, że jeszcze nigdy tego nie zrobił?
  Fuzjowiec uśmiechnął się i postukał palcem wskazującym w głowę.
  - Mam swoje źródła.

  Początkowo wizja podzielenia się mocą z Dashirem nie zachwyciła Zolla, ale przekonywany przez Tenksa szybko zmienił zdanie. Zwłaszcza teraz, w pierwotnej formie, nie mógł nawet marzyć o mierzeniu się z kolegą z oddziału.
  Nawet jako humanoid nie był zbyt przystojny - krępy, z lekką nadwagą, o pucołowatej twarzy i zupełnie nie pasujących do niej, krótko przyciętych fioletowych włosach. No i wciąż tkwił w ponurym nastroju, nie mówiąc wiele.
  - Przyjęcie mocy berserkera, to zawarcie paktu z naturą. Tak naprawdę nie zwiększy twojej mocy, ale pozwoli bez dodatkowych ograniczeń korzystać z pełnej siły organizmu. Musisz określić warunek w jakim druga forma się uaktywni - wyjaśnił Dashirowi. - Ale uważaj, jeżeli warunek zostanie spełniony, przemiana się dokona, bez udziału twojej woli. To może być cokolwiek. Zranienie, zdenerwowanie, nadejście zimy, pełnia księżyca.
  - Tak powstały wilkołaki - pomyślał na głos Tenks. Towarzysze spojrzeli na niego pytająco, ale zaraz wrócili do rozmowy.
  - Jaki jest twój warunek? - zapytał młody.
  - Zagrożenie życia.
  - Dziwne, że nie przemieniasz się teraz. Przy Tenksie zagrożenie życia jest ciągłe.
  - Skup się - upomniał fuzjowiec.
  - W takim razie, chcę się przemieniać, gdy... hmmm... Gdy będę walczył o coś, na czym mi zależy.
  - Przecież tobie na niczym nie zależy - zauważył srebrnowłosy. - Nie mógłbyś wybrać czegoś mniej abstrakcyjnego?
  - Właśnie o to chodzi. Będę miał pewność, że nie zmienię się w karalucha w środku, powiedzmy, rendez-vous z jakąś gorącą, ogoniastą...
  - Zrozumiałem - przerwał Tenks. - Niech ci będzie. Kacie, czyń swoją powinność!
  Zoll skinął głową i... ugryzł Dashira w ramię, do krwi. Saiyan zawył z bólu i odskoczył na drugi koniec pomieszczenia.
  - Załatwione - wyjaśnił żołnierz-bersereker.
  - Tak szybko? Poszło zadziwiająco bezboleśnie.
  Zraniony miał chyba inne zdanie, bo posłał mu wyjątkowo wymowne spojrzenie.
  - W co będę się zmieniał? - zapytał, masując rękę.
  - To się okaże. Masz pod ręką coś, na czym ci zależy?
  - Spier... - nagle Dashir zachwiał się - ...da... ...l... - Mimo determinacji, nie zdołał dokończyć bluzgi. Przewrócił się tam gdzie stał.
  - Jak długo potrwa proces? - zapytał Tenks.
  - Kilka dni.
  - Tym lepiej, należy mi się trochę odpoczynku. Zdobądź więcej tej wódy.

  - Bardzo długo czekałem na tę okazję - stwierdził król Gebacca z zacięciem, jednocześnie zaciskając swe niemałe pięści. - Teraz już nic cię przede mną nie obroni.
  - Sam się obronię - odparował Amarant, przyjmując bojową postawę.
  Znajdowali się w jednej z podziemnych sal treningowych królewskiego pałacu. Po odprawieniu ambasadorów, ojciec nie zamierzał dłużej zwlekać i wezwał księcia na obiecany test umiejętności.
  - Takiś pewny? - rzucił z charakterystycznym dla siebie uśmieszkiem. - No to pokaż na co cię stać!
  Szarowłosy nie potrzebował dalszej zachęty. Zdematerializował się, pojawił tuż przed ojcem i zasadził mu potężnego kopniaka w bok. A przynajmniej tak planował, bo uderzenie zostało bez problemu sparowane przedramieniem. Książę odskoczył na dwa metry, oczekując kontry, ta jednak nie nastąpiła.
  - Spróbuj jeszcze raz - zachęcił Gebacca.
  - Ha! - wykrzyknął Amarant, przyspieszając ponownie, celując prawym prostym w nasadę szyi. Ojciec złapał jego pięść, szarpnięciem odsunął na bok i odpowiedział uderzeniem czoła w twarz. Szarowłosy cofnął się o kilka chwiejnych kroków i klapnął ciężko na tyłek.
  - Coś słaby jesteś - skwitował król. - Owszem, szybki, ale tak przewidywalny, że ta szybkość ci prawie nic nie daje. Wyraźnie brakuje ci wprawy w walce...
  - Nie pokazałem jeszcze wszystkiego! - Książę podniósł się i zacisnął pięści. Uaktywnił aurę, która zawirowała wokół niego niczym miniaturowe tornado. Poziom mocy wzrósł wyraźnie.
  - A tak, to jedna z tych lanfańskich sztuczek - przypomniał sobie Gebacca. - Niewiele daje, jak widzę.
  - Wystarczy, by cię teraz pokonać - zauważył młodszy z wojowników.
  - Tak? A teraz? - Król skupił moc, wydając z siebie przeciągły okrzyk. Sekudę później jego włosy uniosły się nieco i usztywniły jak nażelowane. Zarówno one jak i aura zmieniły barwę na złotą, oczy zaś stały się błękitne.
  - Nieźle, tato! - krzyknął pół-Lanfan, patrząc na odczyt skautera. - Jesteś silniejszy niż myślałem. Dwadzieścia cztery megajednostki!
  - Ha! Mniej niż ostatnio, ale i tak nie warto od razu skreślać staruszka, prawda? Ale dawaj, niech zobaczę na co stać ciebie. Powalczymy na poziomie.
  - Ale...
  - No dalej? - zachęcał władca. - Nie masz się czego obawiać, nie padnę na zawał.
  - Nie o to chodzi. - Amarant, zlikwidował aurę i opuścił ręce.
  - A o co?
  - Ja... nie potrafię się przemienić.
  - Co? - zdziwił się król. On także pozwolił mocy się rozproszyć. - Jak to? Przecież pisałeś mi, że przeszedłeś transformację już dawno temu! Ile to było, pięć lat?
  - Tak, ale nigdy więcej mi się nie udało...
  - Czemu nic nie powiedziałeś?
  - Nie wiem. Jakoś nie było okazji.
  - Dobra... Opowiedz mi o pierwszej przemianie.
  - Nic specjalnego, tak myślę. Chyba byłem wściekły na matkę, bo nie miała dla mnie czasu, ty także byłeś daleko. Nie miałem nawet z kim porozmawiać. Wiesz, rozterki sfrustrowanego czternastolatka. Trenowałem, adrenalina krążyła i w pewnym momencie się przemieniłem.
  - Rozumiem - stwierdził władca, najwyraźniej uspokojony i mimo, że Amarant czekał, nie powiedział nic więcej.
  - Rozumiesz? To wszystko?
  - A czego więcej oczekujesz?
  - Może masz dla mnie jakąś ojcowską radę?
  - Słuchaj, nie jestem lekarzem, ani nawet psychologiem. Zresztą, zwłaszcza to drugie, to przecież lanfańskie wymysły. Ale jestem pewien jednego; skoro przemieniłeś się raz, dokonasz tego ponownie. Kwestia czasu. A tymczasem możemy potrenować w podstawowych formach.
  - Zaczekaj... Możesz mi pokazać tę wyższą formę Super-Saiyana, którą podobno osiągnąłeś? Wiesz, tę o której krążą legendy?
  - Tak, tak... - Król westchnął ciężko. - Nie wiem, czy dam radę, to dość ciężka sprawa. Dawno się nie przemieniałem. Ale spróbuję.
  Ponownie zacisnął dłonie w pięści i skoncentrował energię. Z jego gardła wydobył się przeciągły krzyk, czy raczej ryk. Podłoga i ściany zadrżały lekko, a skauter Amaranta ostrzegawczo zapikał. Po chwili, aura jego ojca eksplodowała, osiągając znacznie większe rozmiary niż chwilę wcześniej, przybrała też na intensywności. Zaraz potem mięśnie zwiększyły masę i objętość, dając królowi prawdziwie imponującą sylwetkę.
  - Niesamowite! - wykrzyknął Amarant. - Popatrz na odczyty mocy!
  - To jeszcze nie koniec. Patrz teraz.
  Król jeszcze zagęścił moc, a muskuły rozrosły się do granic możliwości, czyniąc z niego teraz prawdziwego kolosa. Jego syn obserwował to wszystko z mieszanką zdziwienia i respektu.
  Gebacca wytrwał w tej formie około trzydziestu sekund, po których powrócił do podstawowego SSJ, a zaraz potem do formy pierwotnej. Nawet tak krótka przemiana dała mu się we znaki - czoło obficie zrosił pot, a oddech zatracił zwyczajny, spokojny rytm.
  - Trochę to męczące - wyjaśnił - A ja jestem bez kondycji. Za dużo polityki, za mało treningów.
  - Ale... I tak, niesamowite! - gorączkował się Amarant. - Nie spodziewałem się, że Saiyan może osiągnąć taką moc. Jesteś chyba najsilniejszym!
  - Chciałbym. Ale nie, nie jestem i nigdy nie byłem. Wszystko ci wkrótce wyjaśnię - dodał, widząc pytające spojrzenie. - Na razie musimy zadbać o to, by oficjalnie przywitać cię na planecie. Bankiet odbędzie się pojutrze. Obecność obowiązkowa...
  - Będę. Tym razem nie zamierzam uciekać do mordowni.
  - Świetnie. Po tej imprezie dam ci jeszcze dzień na odzyskanie sił, ale zaraz potem ostro bierzemy się do roboty, będę wymagał twojej całkowitej uwagi, rozumiemy się?
  - Oczywiście.
  - Aha, chciałeś ojcowskiej rady, więc dam ci tu jedną. Wielu wysoko postawionych Saiyanów będzie chciało wkręcić się do rządzącej rodziny. Nie pozwól się wyswatać wbrew woli.
  - Bez obaw, mam swoje plany w tej kwestii.
  Król ukrył uśmiech, ale zaraz potem westchnął w myślach. Gdyby tylko wszystkimi mógł tak łatwo manipulować jak własnym synem, o ileż miałby łatwiejsze życie...

  Dwie doby do oficjalnego przyjęcia powitalnego zleciały Amarantowi bardzo szybko, bo głównie w towarzystwie Pan. Brussel, u której dziewczyna teraz mieszkała, wykazywała wiele zrozumienia dla ich sytuacji i chętnie zajmowała uwagę Brolly'ego i Vivi'ego.
  Gdy wreszcie doszło do uroczystości, pół-Lanfan wbił się w zdobiony pancerz i z wytrenowanym uśmiechem wkroczył w paszczę lwa. Cierpliwie przeczekał prawie dwugodzinną prezentację saiyańskich dostojników i lanfańskich urzędników, połączoną z licznymi wzajemnymi wyrazami szacunku, obietnicami wsparcia i przysięgami wierności królewskiemu rodowi po wsze czasy.
  Książę miał jednak własne plany na ten wieczór. Dlatego, gdy zaczęła się luźniejsza część imprezy, przy pierwszej okazji ulotnił się z głównej sali i skierował w umówione miejsce. Pan już czekała. Żadna siła świata nie namówiła by jej na suknię, więc także miała na sobie odświętną zbroję, w której zresztą było jej bardzo do twarzy.
  - Jest na tarasie we wschodnim skrzydle, nad ogrodem - wyjaśniła krótko.
  Ruszyli tam bez zwłoki. Gdy dotarli na miejsce, Amarant dał dziewczynie znak, by zaczekała, a sam podszedł do osoby, z którą od jakiegoś czasu starał się bezskutecznie skontaktować.
  Kuuja, w galowym białym mundurze kadeta lanfańskiej szkoły sztuk walki, stał oparty o barierkę i chłonął zapach .
  - Czego chcesz - zapytał sucho, słysząc kroki.
  - Porozmawiać.
  - Chyba nie mamy wspólnych tematów.
  - Nie uważasz, że zachowujesz się trochę dziecinnie?
  - Od kiedy to jednoznaczne dawanie komuś do zrozumienia, by dał ci spokój jest dziecinne?
  - Wiem, że jesteś wściekły. Rozumiem to.
  - Rozumiesz? - Lanfan odwrócił się i spojrzał na księcia. Jego wzrok wyrażał głęboką pogardę. - A według mnie nic, do cholery, nie rozumiesz.
  - Owszem, spieprzyłem sprawę! - przyznał Amarant. - Nie powinienem był się wcinać do twojej walki. Po prostu nie sądziłem, że to dla ciebie tak istotne. Przepraszam.
  - W dupie mam twoje przeprosiny! - Kuuja nagle zdenerwował się i pchnął księcia w pierś. - Myślisz, że to zabawa? Sądziłem, że mogę cię czegoś nauczyć, ale chyba nie. Nie masz bladego pojęcia czym naprawdę jest walka. Wracaj do swojej piaskownicy i daj mi spokój! - Ponownie go odepchnął.
  Pół-Saiyan też stracił nieco panowania nad sobą.
  - Nie dotykaj mnie - warknął.
  - Bo co? - zadrwił niższy z wojowników.
  Zmierzyli się spojrzeniami tak pełnymi wściekłości, że stojąca niedaleko Pan już sądziła, że zaraz wezmą się za łby. Ale nie - Amarant odwrócił wzrok. Lanfan syknął lekceważąco i energicznym krokiem wyszedł z tarasu. Szarowłosy po sekundzie wahania ruszył za nim.
  - Może faktycznie nie rozumiem czym jest walka - zawołał do pleców odchodzącego. - Może jestem idiotą. Ale nie potrafię bezczynnie patrzeć jak ktoś katuje mojego przyjaciela! Bo zależy mi na tym, by pozostać twoim przyjacielem.
  - Nie przyjaźnię się z mięczakami - odparował Kuuja, nawet nie zwalniając. - Chodź Pan, zostawmy jego wysokość samego, niech się zastanowi nad tym dlaczego jest taki żałosny.
  - Nie, Kuuja, zostanę - stwierdziła cicho Saiyanka, podchodząc do Amaranta.
  Białowłosy przystanął i zerknął przez ramię. W jego oczach pojawił się błysk zrozumienia, jakby właśnie odnalazł długo poszukiwany fragment trudnej układanki.
  - No tak, teraz wszystko jasne. Życzę wszystkiego dobrego.
  Odwrócił się na pięcie i błyskawicznie zniknął im z oczu.
  Idąc korytarzem nie potrafił powstrzymać gwałtownego napływu uczuć, których w ogóle nie chciał. Czuł się potwornie zawiedziony, ale sam ledwo rozumiał czemu. Nigdy nawet przed sobą nie przyznawał jak bardzo zależy mu na Pan. Zwykł o niej myśleć jako dziewczynie z mentalnością ciężkiego czołgu. Owszem, lubił ją. Bardzo. Mógł spędzać w jej towarzystwie całe dnie i nie nudzić się ani przez chwilę. Jej walki w "Pod Pełnią..." przeżywał bardziej niż swoje - każde zwycięstwo wzbudzało autentyczną radość, porażka martwiła i irytowała. Przyjaźnili się od tak dawna, że właściwie nie wyobrażał sobie życia bez udziału tej szczupłej, narwanej Saiyanki.
  Jasne - podjął w myślach dialog z samym sobą. - Spójrz prawdzie w oczy, byłeś na straconej pozycji gdy tylko pojawił się jego wysokość. Wysoki, przystojny, w połowie Saiyan. I do tego z tym swoim chrzanionym charakterkiem paladyna. Z kimś takim nie da się wygrać. Nawet to, że mógłbyś mu skręcić kark w pięć sekund nie ma żadnego znaczenia. A niczego poza jako taką siłą nie masz.
  - Całe twoje życie nie ma żadnego znaczenia, Kuuja - powiedział na głos. - I jak się z tym czujesz?
  Roześmiał się i oderwał od ziemi, kierując w stronę domu. Tego dnia zdecydowanie nie miał już ochoty na udział w żadnym bankiecie. Ku swojemu zaskoczeniu, zaraz po przekroczeniu progu usłyszał dobiegającą z jednego z pokojów rozmowę. Jeden z głosów należał do ojca, co było dość zrozumiałe - choć dopiero co widział staruszka na przyjęciu powitalnym. Widocznie urwał się w pośpiechu. Dziwniejsze, że drugim z rozmówców był z całą pewnością Saladin, o którym Kuuja wiedział, że nie ma go na planecie.
  Pochłonięci wymianą zdań nie zorientowali się, że ktoś jeszcze jest w budynku, więc stłumił emanację ki i podkradł się bliżej, zaciekawiony sytuacją.
  - Nieistotne ile chemii im przekażemy - mówił ojciec Pan. - Lettus mówi, że tego się nie da zrobić.
  Lettus, przywódca NLV! A więc Saladin naprawdę wspomagał Legion. Ale dlaczego? I, co istotniejsze, dlaczego ojciec o tym wiedział?
  - Ma znaleźć sposób! - warknął Garland. - Nie wiem dokładnie co zamierza Gebacca, bo dobrze się kryje. Wmawia nam, że sam jeszcze nie wie... Cokolowiek by to nie było, na pewno Amarant ma w tym kluczową rolę. Jeśli go wyeliminujemy, król już się nie pozbiera.
  Kuuja przełknął ślinę. Planowali zabić Amaranta! Jego własny, nienawidzący Saiyanów ojciec występował przeciw królowi, wspomagając ortodoksyjny Legion i do tego pomagał mu jeden z najwierniejszych ludzi Gebakki.
  To wszystko w ogóle nie trzymało się kupy!
  - Może i tak - kontynuował Saladin. - Ale ludzie Lettusa nie zaatakują go przecież w środku miasta. To byłoby samobójstwo, a poza tym on nie chce, by jednoznacznie kojarzono NLV ze śmiercią księcia, to mogłoby im narobić wrogów. Pozostaje go śledzić i czekać na dogodną okazję.
  - Nie mamy czasu. Dogadałeś się już z Zidane'em?
  - Nie. I raczej się nie dogadam. Jest zbyt wierny królowi, by przejść na naszą stronę. Zresztą, nie potrzebujemy go.
  - Pozwól, że ja o tym zdecyduję.
  - Oczywiście - zgodził się Saiyan. - Ale na razie mamy poważniejszy problem. Księcia.
  Kuuja wziął głęboki oddech, zrobił pewną siebie minę i wyszedł z ukrycia.
  - Myślę, że mogę wam pomóc w jego rozwiązaniu - powiedział, nim zaskoczeni zdołali wykrztusić choć słowo.
  Sekundę później został przygwożdżony do ściany przez Saladina. Próba uwolnienia się nie przyniosła rezultatu, ojciec Pan okazał się zadziwiająco silny.
  - Ile słyszałeś? - warknął.
  Lanfan widział w jego okularach odbicie swojej twarzy, choć nie od razu sobie to uświadomił. Czy to wykrzywione nienawiścią oblicze naprawdę należało do niego? Najwyraźniej tak. Żadnego strachu, czy choćby respektu, tylko wściekłość na to, że tamten jest silniejszy.
  Jak u Saiyana.
  Jakoś ta myśl dodała mu pewności siebie. Wątpliwości, które jeszcze przed momentem go dręczyły, zniknęły. Zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę.
  - Słyszałem wszystko - stwierdził krótko. - Ale bez obaw, jestem po waszej stronie. Tak jakby.
  - Co to znaczy? - zapytał ostrożnie Garland. Obojczyk wyleczył już godzinę po jego uszkodzeniu, ale wspomnienie wciąż było świeże.
  - Cała sprawa mało mnie obchodzi, za to chętnie pomogę wam wyeliminować księcia.
  - Zdawało mi się, że jesteście przyjaciółmi? - zauważył Saiyan, mocniej przygniatając Kuuję, aż zadrgały ściany.
  - Pieprzę, co ci się zdawało, Sal! - krzyknął młody wojownik, niemal pozbawiony powietrza. - Mogę wam umożliwić zabicie go choćby jutro. Macie prosty wybór, skorzystać z mojej pomocy, albo i mnie wykończyć.
  - Wyjaśnij o co chodzi - zaproponował ojciec.
  - Wystawię wam go na odstrzał, jak kaczkę. Wystarczy jeden telefon.
  - Czego chcesz w zamian?
  - Jednej odpowiedzi. Dlaczego pomagacie NLV? Ty, tato, możesz mieć w tym jakiś ukryty cel, ale ty, Saladinie? Dlaczego?
  Spiskowcy spojrzeli na siebie nawzajem porozumiewawczo.
  - Pokaż mu - rozkazał Garland.
  Sylwetka Saladina zamigotała i skurczyła się, a na miejscu Saiyana pojawił się Rufus, pierwszy oficer Czerwonej Gwardii.
  - Technologia kamuflażu elektromagnetycznego - wyjaśnił. - Jedna z wielu, które nasi naukowcy trzymają w sekrecie przed Saiyanami.
  - To wiele wyjaśnia - przyznał Kuuja.
  - Twoja kolej.
  - Oczywiście. - Młody Lanfan wydobył kapsułkę, przemienił ją w skauter i wstukał numer Amaranta. Bardzo szybko nawiązał połączenie. - Hej, wasza wysokość - przywitał się, udając zasmuconego. - Słuchaj... wiem, że byłem dzisiaj trochę nieprzyjemny... Nie, serio. Wiem, że przesadziłem. Możemy się jakoś spotkać i pogadać...? Nie, dzisiaj nie będę ci już zajmował czasu, masz ten bankiet i w ogóle. Zresztą, muszę jeszcze parę rzeczy przemyśleć... Może jutro, co? Spotkamy się w Trzech Wzgórzach i trochę potrenujemy...? Jasne... Jakoś w południe... Tak, do zobaczenia.
  Odłożył skauter i spojrzał Rufusowi prosto w oczy.
  - Możecie zawiadomić Lettusa. Trzy Wzgórza leżą na uboczu, bez problemu go tam jakoś dopadną. Najlepiej w drodze powrotnej.
  - Jeśli nas zdradzisz - zaczął Gwardzista - nie uratuje cię to, że jesteś synem Garlanda.
  - Spokojnie, Ruffie. Gdybym chciał to zrobić, po co bym się ujawniał? Tylko upewnijcie się, że Legion będzie na miejscu. Ten numer może drugi raz nie przejść. Słodkich snów.
  Odwrócił się i odszedł, bo część tego co powiedział Amarantowi było prawdą - musiał jeszcze kilka rzeczy przemyśleć.

Koniec rozdziału dwudziestego drugiego.

Notka odautorska:
Rozdział ten został nieco zmodyfikowany gdyż początkowo stanowił nieświadomy plagiat z fanfika DB-PoF ("Power of Future"), gdzie pojawił się motyw wszechobecnych we wszechświecie zwierząt. Oryginalnego autora, Leau, chciałbym przeprosić.
Ludzie odpowiedzialni zostali zwolnieni z pracy, a odpowiednie fragmenty zmienione ;)
Tak na marginesie, to DB-PoF mogę z czystym sumieniem polecić każdemu czytelnikowi fanfików, bo to naprawdę niezły kawałek tekstu. Czytajcie PoFa!


-> Wstęp <- | Rozdział XXI <- | -> Rozdział XXIII

Autor: Vodnique




Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.

ůIîůKđúNňúQôű[öű‚Đâ